Fryderyk Zarski 1880-1962
Ledwie minęła ósma rano – telefon. Wyświetlił się Jan, kuzyn mojej mamy. Tak wcześnie ?
- Cześć Janek, coś się stało ?
- Witaj, chyba cię nie obudziłem ? Od piątej już czekam na tę rozmowę, a wszystko dlatego, że przyśnił mi się onkel Fryc. Jak żywy ! Miałem wrażenie, że idzie naprzeciw mnie w swoim ciemnym garniturze, w meloniku, podpierając się laską, kiwa do mnie i uśmiecha się pod wąsem. Obudziłem się i w tym samym momencie wyświetliła mi się w głowie przeszłość sprzed 68 lat. Tylko ja mogę ją opowiedzieć, ty przecież zbierasz rodzinne historie, dlatego dzwonię.
- Domyślam się, że chodzi o mojego dziadka Fryderyka, prawda ? Dlaczego mówisz o nim onkel Fryc ?
- Bo tak się do niego zwracałem. Był Niemcem, nie mówił po polsku. Bardzo go kochałem, to był najmilszy człowiek na świecie. Kiedy to wszystko się stało, miałem tylko trzy lata, jednak mam to wyryte w pamięci.
- Janek, zaczekaj chwilę. Podłączę do telefonu dyktafon . Już ! Możesz opowiadać .
- Twoi dziadkowie pod koniec 1944r. przygarnęli moją rodzinę po tym, jak bomba rozwaliła nasz dom. Sami mieli ciężko. Dwiecórki, stara matka cioci Heli . Nas było czworo: ojciec, dwie siostry i ja. Nasza mama już nie żyła.
Wiem, zmarła w listopadzie 1944r. Dziadkowie mieszkali w Nowem, przy ulicy Zielonej 18. Zaraz obok wiatraka. Mieszkanie było kilkupokojowe ale bardzo skromne .
- Jakoś się pomieściliśmy. Z onklem Frycem polubiłem się od razu, nawet nie wiem kiedy zacząłem łapać niemiecki, gadałem z nim jak najęty. Byliśmy jak ojciec i syn. Wszędzie mnie zabierał, pokazywał, tłumaczył. Wiedziałem jak działał wiatrak, który prowadził. Nie miałem zabawek, a od niego dostałem ! Wystrugał z drewna cztery kaczuszki na kółkach, pomalował na biało, połączył sznurkiem – wszędzie je ciągnąłem. Zdobył też dla mnie koło od małego rowerka, które popychałem przed sobą patykiem. To były moje jedyne skarby, jeszcze jakiś czas po wojnie. Poza tym zawsze mnie bronił, bo muszę przyznać, że strasznie broiłem. Z moim tatą nigdy nie miałem tak bliskiej i serdecznej relacji. W lutym 1945r. przez Nowe przechodził front, wiele razy ewakuowaliśmy się do pobliskich wsi. Czerwoni ostatecznie przegnali wojsko niemieckie 19 lutego. Okazało się, że dla naszej rodziny to wcale nie był dobry czas. Władza ludowa zabrała się za czystki narodowościowe. Na tym terenie mieszkało od pokoleń wielu Niemców, najpierw zabór pruski, potem okupacja, większość uciekła przed frontem. Zostali jednak ci, którzy mieli polskie rodziny, jak onkel Fryc. Jak dziś pamiętam: przyszło trzech ludzi z karabinami. Jednego nawet znałem, nazywał się Giełdun. Od razu wyczułem, że szykuje się coś złego. Zapytałem Lusię – twoją mamę, miała wtedy 17 lat – kto to jest ? Powiedziała, że to milicja i że chcą zabrać jej tatę. Dlaczego ? Bo jest Niemcem. Nie mogłem tego pojąć . Was ist los ?!!! – krzyczałem, biegnąc do wujka . Złapałem go oburącz za nogę i wołałem, że nigdzie go nie puszczę. Do milicjantów krzyczałem : idźcie precz ! Nie dam wam wujka, to mój onkel! Szlochałem przeraźliwie, posikałem się ze strachu, posmarkałem. Jeden z nich chciał mnie oderwać od Fryderyka, to go ugryzłem. Płakali już wszyscy domownicy a biedny wujek stał bezradnie i nie mógł spakować rzeczy. Milicjanci gorączkowo rozmawiali miedzy sobą, wreszcie Giełdun machnął ręką i cała trójka wyszła. Nie puściłem nogi wujka, nie mogłem się uspokoić, długo to trwało, ale od tego czasu już nas nie nachodzili. Minęło 68 lat a ja to „widzę”, mam to w głowie. Nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy.
- Niesamowita historia! Uratowałeś mojego dziadka przed deportacją ! Nie wiedziałam, że byłeś z nim tak blisko.
- To był dla mnie bardzo ważny człowiek. Twoi dziadkowie wychowywali mnie i moje siostry aż do początku lat 50-tych. Było mi u nich bardzo dobrze. Ciocia Hela, czyli twoja babcia – była nieskończenie dobra a onkel Fryc był dla mnie autorytetem. Ojciec ponownie się ożenił i zabrał nas do siebie. Kontrast niesamowity. Macocha była okropna, ojciec zawsze trzymał jej stronę. Już nie byłem kochanym Jaśkiem tylko okropnym, niegrzecznym chłopaczyskiem. Onkel Fryc interweniował wiele razy, ale bez skutku. Bardzo cierpiałem, w rewanżu dostarczałem ojcu i macosze samych kłopotów. I tak to trwało, aż wyjechałem do szkoły w innym mieście.
- Żałuję, ale nie miałam z dziadkiem takiej więzi jak ty. Pamiętam, że odprowadzał mnie do przedszkola, dogadywałam się z nim, po swojemu jednak nie nauczyłam się niemieckiego. Dopiero w liceum poznałam ten język. Pamiętam go siedzącego w fotelu, po cichu rozmawiającego z żoną, zawsze bardzo spokojny, łagodny, prawie niewidoczny. Miał swój warsztat, spędzał tam wiele godzin, wszystko potrafił naprawić. Zrobił model wiatraka, który do dziś jest rodzinną pamiątką. Szkoda, że nie mówił po polsku, to by nas zbliżyło.
- Celowo mówił tylko po niemiecku, uważał się za Niemca i może dlatego trzymał się tego języka, bo to był mocny symbol jego tożsamości. Dla twojej babci zmienił wiarę z ewangelickiej na katolicką, nikogo nie miał z rodziny tylko starą matkę, gdzieś daleko. Pewnie czuł się samotny wśród samych Polaków, których zresztą bardzo lubił.
- I tu cię zaskoczę ! Miał czworo rodzeństwa !
- Niemożliwe !!! Skąd to wiesz ? Nigdy nikt o tym nie mówił .
- Sama byłam zaskoczona. W dokumentach znalazłam odpis testamentu ojca Fryderyka – Gottfrieda Zarskiego z 1922r. Prawie rozleciał mi się w rękach. Pożółkła kartka papieru, tekst po niemiecku napisany na maszynie. Przetłumaczyłam i znalazłam mnóstwo informacji, również tę, że Fryderyk był drugim dzieckiem Heleny i Gottfrieda, miał trzy siostry i brata. Wszyscy mieszkali w Niemczech, dwoje w Düsseldorfie. Z nikim nie utrzymywał kontaktu. Może dlatego, że jako jedyny związał się z Polakami i zmienił wiarę ?
- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że po wojnie sprowadził do Nowego swoją matkę, była już bardzo sędziwa. Mówiliśmy do niej oma. Przywiózł ją z Łopatek Niemieckich z ich rodzinnego gospodarstwa.
- Jego właścicielem na mocy testamentu był Fryderyk z żoną. Opuścił go, bo szukał dla rodziny lepszej przyszłości a matka została. Zarscy osiedli w Nowem. Fryderyk wydzierżawił od Eugena Dammmlera piękny, murowany ale zrujnowany wiatrak wietrzny. W jego remont włożył wszystkie swoje oszczędności, ponad 5,5 tys. ówczesnych złotych. Z czasem stał się szanowanym młynarzem, a wiatrak pracował całą wojnę i kilka lat po niej. Jego matka , która już nie dała rady sama gospodarować w 1937 r. wydzierżawiła majątek za opiekę do śmierci niejakim Wesołowskim. To oni stali się jego właścicielami dzięki reformie rolnej w 1946 r. I wiesz co zrobili ? Starą, 87-letnią kobietę wyrzucili do chlewa. Głodowała. Była bliska śmierci. Nareszcie mogli odreagować swoją okupacyjną frustrację na Niemce i pokazać, gdzie jej miejsce. Na szczęście Fryderyk zabrał ją do siebie. Dożyła 94 lat. Ja jej nie pamiętam, miałam 3 lata jak zmarła.
- To była bardzo prosta kobieta. Malutka, drobniutka, bardzo skromna i cicha. Starała się pomagać w domu. A wiatrak stoi do dziś , prawda ? Atrakcja turystyczna. Szkoda, że i on został odebrany Fryderykowi, jako mienie poniemieckie.
- Bo go tylko dzierżawił od Niemca. Nie miało znaczenia, że go wyremontował i że był sprawny. Przyszło polecenie by go unieruchomić więc przyjechała ekipa, rozebrała całe wnętrze i wywiozła. Dziadek nie dostał ani grosza odszkodowania. I tak holender stoi do dziś, piękny i pusty w środku. Zamiast niego władze uruchomiły młyn motorowy. To był dramat dla Fryderyka, i dla całej rodziny – wiatrak był ich źródłem utrzymania.
- Wiesz co ? Tak myślę – może byłoby lepiej, gdyby onkel Fryc wyjechał do Niemiec wtedy jak chcieli go deportować. Na pewno by ściągnął rodzinę i wszystko potoczyłoby się pomyślniej. Wtedy w Niemczech już była cała rodzina siostry, twojej babci Heli.
- Teraz łatwo się mówi. Pamiętaj, że on miał wtedy już 65 lat. Poza tym, mnie nie byłoby wtedy na świecie. Następnym razem opowiem ci, czego się dowiedziałam o tej niemieckiej gałęzi rodziny. Teraz spokojnie muszę pomyśleć o tym, czego się dowiedziałam od ciebie.
- Ja też usłyszałem od ciebie sporo nowych informacji. Bądź zdrowa i do usłyszenia !
Podczas rozmowy z Jankiem uświadomiłam sobie, że muszę koniecznie przejrzeć stare zdjęcia. Szybko znalazłam to, o które mi chodziło. Na młyńskim kamieniu siedzi 4-letni Jaś, przystrzyżony krótko, z grzywką przyciętą „na talerz”, jak to wtedy mówiono. Obok, obejmując go ramieniem siedzi jego siostra Hania, a u ich stóp widać białe kaczuszki na sznurku, ukochaną zabawkę od onkla Fryca. Muszę mu je wysłać. Jestem pewna, że zrobię mu niespodziankę.
Westpreussen – Pomorze Zachodnie. Zabór pruski. W zapadłej mieścinie Hohenkirch – dziś Książki, w powiecie wąbrzeskim na Kujawach, 6 czerwca 1880 r. urodził się Fryderyk Karol Zarski, drugie dziecko Gottfrieda i Heleny z domu Albrecht. Mieli kawałek własnej ziemi we wsi Łopatki Niemieckie. Nie znali w ogóle języka polskiego. Nie wiem czy byli osadnikami niemieckimi czy też Polakami, którzy stanowili wzorcowy przykład radykalnie zgermanizowanej rodziny, zgodnie z wytycznymi Otto von Bismarcka, który za punkt honoru postawił sobie zniemczenie wszystkich Polaków żyjących w zaborze pruskim. Chwalił się, że polski lud jest lojalny wobec władzy, chłopi posłuszni i wdzięczni za uwłaszczenie.
Kujawy do Prus należały od 1772r., pierwszego rozbioru Polski. Mijało już 108 lat indoktrynacji niemieckiej, gdy Fryderyk ujrzał świat. Małżeństwa mieszane polskich chłopów z córkami licznych osadników z Rzeszy były powszechne. Zachowane dokumenty dają dowód na trwałość polskich imion w rodzinie : Helena, Bogumiła, Justyna, Andrzej, Jakub - ale też niemieckich nazwisk : Albrecht, Berg, czy Marks.
Fryderyk był uzdolnionym rzemieślnikiem –znał się na budowie młynów i wiatraków, na siodlarstwie i rymarstwie. Ożenił się późno, w wieku 36 lat poślubił 18-letnią Helenkę Witulską, córkę zamożnego gospodarza z Polskiego Brzozia koło Brodnicy. Ślub odbył się w malowniczym kościele parafialnym p.w. Wszystkich Świętych 30 lipca 1916r.. Błogosławił ksiądz Ludwik Wollenberg. W „ Księdze Ślubów” odnotowano, że Helena była dziewicą, a Fryderyk zmienił wiarę ewangelicką na katolicyzm. Był to jeden z czterech ślubów tego roku – trwała przecież I wojna światowa. Byli bardzo dobranym małżeństwem. Długo czekali na dzieci – po ośmiu latach urodziła się Blandyna, a trzy lata później Łucja, moja mama. Na stałe osiedlili się dopiero w 1938 r. w małym miasteczku Nowe nad Wisłą, niedaleko Grudziądza. Tam się urodziłam na początku lat 50-tych. Zapamiętałam moich dziadków – mieszkaliśmy razem - jako wspaniałych, ciepłych i serdecznych ludzi – żyli w zgodzie, wzajemnym poszanowaniu i miłości. Nie wszystkim w rodzinie udało się powielić ten wspaniały wzorzec.
Napisała: Renata Wojciechowska |