Marzec 29 2024 11:36:26
Nawigacja
· Strona Główna
· Artykuły
· Download
· Forum
· Galeria
· Kontakt
· Szukaj
RADOŚCI I SMUTKI BABCI MARTY


RADOŚCI I SMUTKI BABCI MARTY

(Na prawach autorskich)



Opowieść o tragicznych losach rodziny Pilarskich, zachęciła mnie do spisania wojennych przeżyć mojej babci i jej dzieci, którym wojna nie szczędziła łez i cierpienia.
W spisaniu tej smutnej historii, bardzo pomogły mi zachowane do dzisiaj dokumenty z tego okresu i to, co zapamiętałam z opowiadań moich, nieżyjących już rodziców.
Bardzo wiele opowiedziały mi też moje cztery ciocie, które przeżyły te tragiczne chwile. Wspominają te lata jako największy koszmar w ich życiu. Wojna zburzyła im spokój i szczęście, zniszczyła radosne i beztroskie lata młodości i marzenia, przynosząc wszystko to, co niesie ze sobą czas nienawiści, terroru i upodlenia.
Dziękuję bardzo, że zechciały podzielić się ze mną tymi bolesnymi wspomnieniami i jeszcze raz przeżyć te trudne dla nich chwile.


Marta Chyrek


Chciałabym przedstawić rodzinę mojej babci Marty.

Moja babcia: Marta Chyrek ur.28.06.1885 r. - zm.20. 01.1959r.
Mój dziadek: Paweł Chyrek ur.28.01.1885 r. – zm.28.04.1934r.

Synowie babci:
Kazimierz Chyrek ur. 12.10.1910 r. –zginął na wojnie we wrześniu 1939r.
Edmund Chyrek ur. 17.09.1911r. – zm. 17.01.1950 r.
Stanisław Chyrek ur. 31.12.1912r. – zginął na wojnie we wrześniu 1944r.

Córki:
Zofia Chyrek ur.25.04.1914r. – zm. 17.02. 2009r.
Helena Chyrek ur. 11.03. 1916.r. -- żyje
Łucja Chyrek ur.19..05. 1920r. – zm.20.10.1998r.
Maria Chyrek ur. 4.11. 1921r. - żyje
Mieczysława Chyrek ur. 24.06. 1923r. - żyje

Zięć babci: Wacław Drost ur. 21.04. 1912r. – zm. 14.08. 1985r.
Bratanica babci Marty: Elżbieta Muszczyńska zm. W 2005r.

Dzień ślubu mojej babci i dziadka odbył się w mokry i dżdżysty dzień 13 listopada
1909 roku, ale w sercu mojej babci, Marty Muszczyńskiej i sercu dziadka, Pawła Chyrek, świeciło słońce. Tego dnia ślubowali sobie przed ołtarzem w kościele w Nowem dozgonną miłość i wierność.




Paweł Chyrek


Para młodych wyjechała spod rodzinnego domu babci w Kończycach, zaprzężoną w cztery konie bryczką. Panna młoda ubrana była w ciemną sukienkę, na głowie miała kapelusz z woalką, a w rękach modny i dzisiaj bukiet kalii.
Uroczystość weselna odbyła się w lokalu pana Kupieckiego na Morgach, przy którym znajdował się piękny ogród z ławkami. Gościom przygrywała doborowa orkiestra.
Po ślubie zamieszkali u rodziców babci. Dziadek Paweł pracował na kolei, szukał mieszkania dla nich, ale babcia ani rusz, nie chciała się wyprowadzić od mamy. Mieszkali tam więc długie lata, a na świat przychodziły kolejne dzieci. Z dziesięciorga przeżyło ośmioro, trzech chłopców i pięć dziewczynek.
Spokojne życie przerwał wybuch I - jak wtedy mówiono - Wielkiej Wojny. Dziadek oraz bracia babci zostali powołani do wojska. Dziadek w czasie I wojny pracował na kolei. W czasie kłótni w pociągu, dwóch żołnierzy wyciągnęło karabiny i strzelając do siebie ranili dziadka. Dziadek został niechcący ciężko ranny. Wrócił z wojny jako inwalida. Kula trafiła go w szyję, uszkadzając kręgosłup. Kilka lat po I Wojnie Światowej wraz z panem Kupieckim, założył w restauracji pana Stasiewskiego „Domu Polskim” Związek Weteranów Inwalidów Wojennych.


Rodzina Chyrków 1934 rok


W domu u babci zawsze było gwarno i wesoło. Wszyscy bardzo się kochali, jeden za drugim poszedłby w ogień. Rodzina nigdy się nie kłóciła.
Dom rodzinny babci stał się jednak zbyt ciasny dla nich wszystkich i kiedy dziadek w końcu znalazł mieszkanie, babcia zdecydowała się na przeprowadzkę. Było to w 1930 roku. Zamieszkali w dużym domu z balkonem na Plantach. Zamieszkali na parterze domu a na piętrze mieli za sąsiadów Franciszkę i Brunona Bruckich i Franciszki siostrę Paulinę Tyszewską. Heleny Chyrek koleżankę.
Dzieci uczęszczały do czterooddziałowej szkoły w Kończycach, teraz mogły kontynuować naukę w szkole w Nowem, co bardzo je ucieszyło.
Rodzinie Chyrek na nowym mieszkaniu żyło się w miarę dobrze, dzieci rosły ale z czasem i w tym dużym domu zaczęło brakować miejsca. Dziadek musiał szukać nowego, większego mieszkania. Znalazł je na ul. Klasztornej naprzeciwko kościoła, wszyscy byli szczęśliwi.


Rodzeństwo Chyrek


28 kwietnia 1934 roku, kiedy babcia wieszała pranie, a dziadek siedział w fotelu na podwórku przy krzaku pachnącego bzu doszło do tragicznego wydarzenia . W pewnej chwili dziadek uśmiechnął się do babci , po czym osunął się z fotela na ziemię… I tak babcia Marta została sama z nastoletnimi dziećmi.

Najstarsza z dziewczyn Zosia zawsze była przy babci. Babcia nigdzie jej nie puszczała, ale i ona sama wolała zostawać w domu i czytać książki. Pięknie malowała, wyszywała, przy braciach ciągle miała coś do szycia.


Zofia Chyrek 1939 rok


Uczyła się krawiectwa u niemieckiego krawca Molzana , który miał swój warsztat w małym domku z czerwonej cegły przy ul. Kolejowej. Jej marzeniem jednak była nauka w Akademii Sztuk Pięknych lub zostanie nauczycielką.
Dyrektor szkoły kilka razy był u babci i prosił ją, żeby puściła Zosię do szkoły, o której tak marzy, ale babcia chciała mieć jedno dziecko przy sobie na zawsze, aż do śmierci. Ileż razy ciocia prosiła ją: Mamo ,a co ja zrobię jak ciebie już nie będzie? Babcia zawsze jej odpowiadała: Ty się mną teraz opiekujesz, a tobą będzie się Pan Bóg opiekował. Do dziś to wspomina, choć ma już 94 lata.


Dwuletnia Zosia z rodzicami w roku 1916


Należała do Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej Żeńskiej, które miało siedzibę w Domu Hallera (dzisiejsze przedszkole). Było tam wesoło i prowadzili urozmaicone życie. Jeździli na wycieczki i wieczorki taneczne często do Opalenia. Organizowane były także kuligi.


Koleżanki z Hallera na wycieczce


Pełniła w Stowarzyszeniu funkcję zaopatrzeniowca. Zakupy robiła w sklepie pana Pilarskiego na Kolejowej kupowała: olej, cukier, kawę, ale przede wszystkim węgiel, który zawsze ginął jej z szopy. Podejrzewała o to kolegów, ale nie złapała nigdy nikogo na gorącym uczynku. Pewnego dnia wpadła na pewien genialny pomysł… Posypała dyskretnie węgiel mąką i w ten oto sposób biały węgiel zdradził psotników.

Jej starszy brat- Stanisław bardzo lubił czytać z nią książki. Z całego rodzeństwa byli do siebie najbardziej przywiązani. Stanisław- bardzo lubiany w towarzystwie; miał mnóstwo kolegów i powodzenie u dziewczyn. Pracował u pana Frankowskiego, tam wyplatał z wikliny piękne kosze, fotele.

Najstarszy syn- Kazimierz był bardzo wesoły i religijny. Często jeździł na rekolekcje do Laskowic. Chciał poświęcić się życiu zakonnemu, ale poznał dziewczynę. Miłość do niej okazała się silniejsza i to jej zdecydował się ślubować przed ołtarzem.
Edmund był bardzo przystojny, wokół niego zawsze kręciły się dziewczyny. Lubił pomagać matce w kuchni, smażył placki, obierał ziemniaki, a wieczorami chodził na zabawy do Pawlikowskiego lub Borkowskiego. Wyuczył się zawodu monter – elektryk. Pracował między innymi w sklepie u Hundsdorfa przy ul. Klasztornej.


Edmund w sklepie Hunsdorfa (pierwszy z prawej)


Maria i Mieczysława, spokojne i wesołe dziewczyny, lubiły się bawić, ale zawsze wracały z zabawy do domu na czas. Maria świetnie gotowała. Babcia nie miała z nimi kłopotów.
Helena stanowiła ich przeciwieństwo. Była i do tańca i do różańca, przebierała w chłopakach jak w ulęgałkach. Była wesoła, towarzyska, żadna zabawa nie odbyła się bez niej.
Pewnego razu koleżanka namówiła ją, by poszła z nią na zabawę. Powiedziała, że ma dla nich dwóch fajnych chłopaków. A że ciocia Helena bardzo lubiła się bawić, przystała chętnie na propozycję. Na miejscu okazało się, że chłopak koleżanki faktycznie był miły, przystojny, na nią zaś czekał mały grubasek. Ciocia jak go zobaczyła, zostawiła koleżankę i zaczęła uciekać. Biedny chłopczyna pobiegł za nią, nie wiedząc, co się stało. A ciocia zdyszana wpadła do domu na Sądową i przez firankę w oknie spoglądała i uśmiechała się jak jej szukał na ulicy.
Babcia często złościła się na Helenę, ale rodzeństwo zawsze stawało w jej obronie. Gdyby nie oni, nieraz by jej się oberwało. Gdy teraz pytam ją o tamte lata, uśmiecha się a jej oczy aż błyszczą.


Maria i Helena Chyrkówny w 1942r.



Rodzina Chyrków z przyjaciółmi


Łucja- moja mama była bardzo ładną dziewczyną, wielu chłopaków się za nią oglądało. Uczyła się za ekspedientkę razem z siostrą Heleną. Miały praktyki w różnych sklepach: u pana Jażdżewskiego, pana Sękowskiego i pana Żubki.
Zanim poznała mojego tatę miała innego chłopaka, który bardzo ją kochał. Przychodził po nią, chodzili na randki i zabawy do Borkowskiego. Koleżanki mamy śmiały się z niej i przygadywały, że ma kawalera skąpca, bo na zabawie kupował tylko sobie piwo i kawę a pannie nic. Łucja miała już tego dość i zdecydowała się z nim zerwać. On rozpaczał i łzy wylewał na babci ramieniu, ale mama szybko poznała innego chłopaka, Wacława, którego później poślubiła.


Wacław i Łucja jako narzeczeni w 1940r.


Wacław, po skończonej szkole podstawowej w Pieniążkowie, pracował u pana Rogowskiego. Właściciel bardzo go chwalił, bo dobrze prowadził mu sklep. Kiedy chorował, przez pół roku ojciec sam dbał o sklep, pan Rogowski miał do niego pełne zaufanie.


Łucja i Wacław po zaręczynach w 1941r.


W latach 1934-1936 odbył służbę wojskową w 8 Pułku Strzelców Konnych w Chełmnie. O pierwszym komendancie w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu chodziła taka zabawna anegdotka w Chełmnie: podobno podczas zajęć w plenerze jeden z oficerów pozwolił sobie zapalić papierosa. Na uwagę generała, odrzekł naiwnie, że według regulaminu na świeżym powietrzu wolno m u palić .Generał Kasprzycki wytłumaczył mu:” tam gdzie ja jestem, nie ma świeżego powietrza” Długo ta anegdotka krążyła po pułku i bawiła wszystkich do łez.


Wacław w wojsku w 1936 r.



W jednostce wojskowej w Chełmnie



8 Pułk Strzelców Konnych


Często rano przy goleniu nucił pod nosem o ułanach, a jak wypił o jeden kufelek piwa za dużo to śpiewał: Ósmy strzelców to nie treny ,same pany i sportsmeny ,a koledzy mu wtórowali. Bardzo lubił po „głębszym” pośpiewać także „ Przybyli ułani pod okienko” lub „ Hej sokoły”. Te lata wspominał szczególnie ciepło i wesoło. Po ukończeniu służby wojskowej podjął pracę w Nowem, w sklepie i restauracji pana Śliwińskiego.

Wacław najpierw nieśmiało podkochiwał się w Łucji. Mama pracowała wówczas naprzeciwko sklepu pana Śliwińskiego, w największym w mieście domu towarowym u pana Jażdżewskiego. Tata przez okno” puszczał zajączki.” Mama się złościła, ale za chwilę uczeń przynosił mamie od niego czekoladki , kawę, bombonierkę. I tak tata rozkochał ją w sobie, zostali „ parą”
Chodzili na zabawy , jeździli na wycieczki, mieli mnóstwo przyjaciół, cieszyli się życiem, było im ze sobą dobrze.

Nadszedł rok 1939…

Przed wrześniem był piękny maj, słoneczny czerwiec i lipiec. Życie toczyło się swoim zwyczajnym rytmem. Mieszkańcy Nowego spacerowali po ulicy Gdańskiej, Plantach, Parku Piłsudskiego, kobiety siedziały na ławkach i plotkowały oraz podziwiały uroki pięknej pogody. Na dworcu było gwarno, wiadomo- lato, wakacje, ludzie machający odjeżdżającym na urlopy i wycieczki. Wszędzie weseli nowianie w tętniącym życiem mieście, sławnym z restauracji, pięknych mebli i wystaw, wszak w lipcu skończyły się właśnie II targi meblowe.
Tak żyło im się do sierpnia… Uśmiech i radość na twarzach mieszkańców zaczynał zastępować niepokój…

Najstarszy syn babci Marty- Kazimierz (był saperem), jako rezerwista otrzymał powołanie do wojska do Grudziądza już w sierpniu. Miał wtedy 29 lat, dopiero co się ożenił i urodziła mu się w czerwcu córeczka Janka. Z ogromnym żalem opuszczał rodzinę. Kiedy wyjeżdżał Janka miała zaledwie dwa miesiące. Pochylił się nad kołyską i ciągle płakał, jakby wiedział że już nie wróci…


Kazimierz Chyrek i jego córka Janka


Łucja patrzyła jak Niemcy przystrajali Rynek na powitanie swoich wojsk , jak piekli ciasta, robili zakupy u pana Śliwińskiego. Byli weseli i radośni.

I nadszedł 1 września…

Ksiądz ogłosił na porannej mszy, że właśnie wybuchła wojna. Wszyscy wierni zgromadzeni w kościele położyli głowy na ławkach i płakali. Słychać było tylko jeden wielki płacz, szloch, łkanie i modlitwę.
W miejscach, w których wcześniej byli weseli i radośni, 3 września zobaczyli twarze dumnych hitlerowców z przeszywającym na wskroś spojrzeniem. Wychodzący z porannej mszy mieszkańcy ujrzeli przed kościołem czołgi. Niemiecka ludność z radością witała swoich rodaków. Były kwiaty, a na Rynku stały stoły z kawą i plackami.

Konsekwencją każdej wojny jest tragedia zwykłych ludzi. Taką tragedię, lęk i obawę o życie najbliższych przeżywała też babcia Marta z ósemką swoich dzieci.
Wojna zastała babcię w małym, drewnianym domku przy ul. Sądowej, do którego przeprowadziła się dwa lata po śmierci dziadka tj. w roku 1936. Właścicielka tego domku- Niemka- pani Bublitz była bardzo dobra dla babci i lubiła z nią rozmawiać.


Babcia Marta na Sądowej oraz domek Niemki Bublitz.


Właścicielka mieszkała u góry, parter zajmowała babcia i dwóch młodych Niemców, bracia Otto i Erwin Hildebrand.
Erwin był uciążliwym współlokatorem, często donosił na policję, zawsze miał zatargi z babcią i jej rodziną a szczególnie z synami.
Kiedyś babcia zauważyła w ścianie pokoju dziurkę. Zrobił to Erwin, żeby podsłuchiwać czy sąsiedzi nie rozmawiają po polsku, czy nie słuchają radia. Wszyscy jednak mówili w mieszkaniu szeptem. Nie udało mu się więc nic podsłuchać.


Otto Hildebrand i jego polscy pracownicy


Otto miał z tyłu domku mały zakładzik stolarski. Później, kiedy Niemcy zabrali panu Haberlandowi warsztat, Otto musiał się tam przenieść. Został zarządcą tamtego zakładu.
Żandarmerii nie podobało się że babcia mieszka blisko głównej drogi i chcieli ją z rodziną przenieść na Rybaki. Pani Bublitz wstawiła się za babcią i powiedziała: Frau Szirek [Chyrek] nigdzie nie pójdzie, bo to porządna rodzina i ma tu mieszkać.
Po drugiej stronie ulicy na pierwszym piętrze mieszkał niemiecki lejtnant z Nowego pan Dettlaff. Był w miarę spokojnym Niemcem, nikomu żadnej krzywdy nie zrobił, żył w zgodzie z mieszkańcami całej ulicy. W czasie wojny wielu Polaków donosiło Niemcom, kolega na kolegę, sąsiad na sąsiada. Aresztowania były na porządku dziennym. Niejeden mieszkaniec naszego miasteczka dostał się w ten sposób do więzienia lub obozu. Niemcy często robili zebrania na cmentarzu Ewangelickim.
Udział w nich brało kilku Polaków pracujących w niemieckiej policji, którzy siedzieli zawsze w pierwszym rzędzie , donosili na Polaków i klaskali po przemówieniu. Na tych zemsta później była straszna, Podziemie wydało na nich wyrok. Jeden został powieszony w szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Świeciu, inny uciekł do Chełma Lubelskiego do niemieckiej policji, ale tam też dosięgła go ręka sprawiedliwości. Został zastrzelony na ulicy. Jego ciało przywieziono pociągiem do Nowego, trumnę przykryto niemiecką flagą i pochowano na tutejszym cmentarzu.
Ciocia Zosia widziała ten pogrzeb przez małe okienko w warsztacie krawieckim u Molzana. Ulica była pusta, Niemcy oddawali ostatni hołd „swojemu” bohaterowi.

Babcia zawsze powtarzała: Nigdy nie zapominajcie skąd pochodzicie, zawsze pamiętajcie kim jesteście. Ciocia jeszcze dzisiaj słyszy jej słowa.

Już we wrześniu 1939 r. dotknęła babcię wielka tragedia. Pod Sochaczewem w bitwie pod Bzurą zginął jej pierworodny syn-Kazimierz. Podobno z kolegą przechodził przez most, który jak się okazało, był zaminowany.
Jeszcze kilka dni przed śmiercią widział się i rozmawiał z panem Sękowskim, który po wojnie opowiedział to babci. Kiedy babcia dostała wiadomość o śmierci syna strasznie rozpaczała. Zostawił żonę i małe dziecko…


Most w Sochaczewie po nalocie


W czasie wojny Urząd Pracy znajdował się na ulicy Kolejowej. Edmund dostał wezwanie, aby zgłosił się tam w celu podjęcia pracy. Przydzielono go do pracy w Świeciu, w zakładzie lotniczym, w którym montowano części do niemieckich samolotów. Ciężko tam pracował i bardzo tęsknił za rodziną.


Edmund Chyrek


W zakładzie starał się robić wszystko, by części pozostały nadal jak najmniej sprawne , luzował śrubki, nie dokręcał ich, nacinał. Robił to tak, by nikt tego nie widział. To była taka jego cicha zemsta.
Gdy pod koniec wojny Niemcy uciekali z Pomorza, zakłady przejęli Rosjanie. Wszystkich pracowników poustawiali w kolumny i kazali iść szosą, w kierunku Bydgoszczy, a tam załadowali ich do wagonów jadących na Syberię.
Wujek miał to szczęście, że szedł w ostatniej kolumnie i w ostatnim rzędzie. W pewnej chwili pochylił się i zaczął zawiązywać but. Rosjanie nie zauważyli go, a on szybko skoczył do rowu i tak długo leżał nieruchomo, aż stracił kolumnę z oczu.

Wrócił do Nowego, radość była ogromna. W domu sam zrobił radio i zawsze w nocy słuchał o aliantach, gdzie walczą i co już jest wyzwolone. Babcia miała bieżące wiadomości. Radia słuchała cała rodzina po kolei zawsze pod pierzyną, żeby Erwin Hildebrand nie słyszał, bo zaraz poszedłby na policję i zgłosił Niemcom. Jeszcze w Świeciu Edmund poznał wspaniałą dziewczynę , po wojnie ożenił się z nią i urodziła mu się córeczka Jadziunia.

Marię wywieźli Niemcy do Gdańska w 1940 roku. Pracowała u niemieckiej rodziny przy dziecku, dziewczynce. Rodzina ta miała w Gdańsku aptekę, nienawidzili Polaków.
Pewnego razu ciocia wraz z kuzynką Elżbietą, która też pracowała w Gdańsku, wzięła małą na spacer. Rozmawiały po cichu po polsku. Mała to usłyszała i doniosła o tym swoim rodzicom, a ci natychmiast zgłosili to w urzędzie. Ciocia Marysia została przeniesiona do innej niemieckiej rodziny.


Maria Chyrkówna w 1942r.


Niemka, u której zamieszkała miała trzech synów. Chciała tylko by ciocia z nią rozmawiała i opiekowała się chłopcami , nie musiała tam robić nic innego, miała do niej zaufanie. Najmłodszego syna, który miał na imię Uwe, dała jej na wakacje do Nowego, a pod koniec wojny puściła ciocię do domu . Po wojnie ciocia Marysia wróciła już do wolnego Gdańska na stałe.

Kuzynka mamy, Elżbieta (Muszczyńska), z którą czasami Maria spotykała się w Gdańsku, przed wojną mieszkała w Nowem na ulicy Kolejowej. Tak samo jak Marię , Niemcy wywieźli ją w 1940 roku do pracy do Gdańska.


Elżbieta Muszczyńska 1939r.


Była młodą dziewczyną, umiała świetnie gotować, więc trafiła do bogatej niemieckiej rodziny jako gosposia. Mieszkała i pracowała w pięknej willi u dyrektora, który pracował w fabryce Oetkera.
Była tam przez całą wojnę do marca 1945 roku. Mogła wychodzić gdzie chciała, mówić po polsku. Niemcy bardzo ją polubili. Pod koniec wojny, gdy Niemcy uciekali z Gdańska na statki, kazali cioci Eli jechać do domu do Nowego. Szła pieszo, trochę podjechała „ okazją” i znów pieszo. Do domu nie dotarła, bo złapali ją ruscy żołnierze i wsadzili do pociągu , który jechał na Sybir.
Pociąg był pełen kobiet , dziewczyn oraz mężczyzn w różnym wieku .Jechał przez Grudziądz, stał tam trzy godziny, otoczony przez żołnierzy. Nikogo nie wypuścili. Był początek kwietnia 1945 roku. Wtedy dopiero zaczęła się tragedia mojej cioci. Prawie dwa miesiące jechała w bydlęcym wagonie na Syberię w okolice Jakucji. Mrozy dochodziły do -70 stopni. Pracowała w kopalni po kolana w lodowatej wodzie , pracowała także przy budowie dróg przez tajgę , wspólnie z więźniami jadła rękoma zgniłe obierki od ziemniaków i zamarzłe liście kapusty. Wtedy współtowarzysze niedoli zrobili jej z drewna łyżkę. Ta łyżka to smutna pamiątka okrutnych czasów.


Drewniana łyżka cioci Eli z Syberii


Nie mogła już wytrzymać z zimna, głodu, odmrożeń i bólu nóg. Kiedy już prawie nie mogła chodzić, została przeniesiona do „lżejszej” pracy … przy wyrębie tajgi. Myślała, że nie wytrzyma tej katorgi, że to już koniec, że zostanie tam na zawsze. Myśl o Polsce trzymała ją przy życiu i podnosiła na duchu…
Po roku katorżniczej pracy wróciła do Nowego. Była w strasznym stanie: wychudzona, blada, schorowana, z rozległymi odmrożeniami, wrak człowieka. Wiele jej koleżanek z transportu i towarzyszy niedoli pozostało tam na zawsze…
Przez cały rok leczyła nogi z odmrożeń, ale najważniejsze, że przeżyła i wróciła do Polski.

Stanisław, gdy dostał powołanie do wojska do Grudziądza, nawet nie myślał że może mu się coś złego przydarzyć. Poznał piękną dziewczynę-Wacię którą pokochał z wzajemnością.


Stanisław z narzeczoną



Stanisław w jednostce w Grudziądzu


Kiedy wraz z innymi żołnierzami wyjeżdżał samochodami z jednostki w Grudziądzu, w kierunku Bydgoszczy , Niemcy nagle okrążyli samochody, dowódcę jednostki, po krótkiej walce zabili, a żołnierzy wzięli do niewoli. Kilometr dalej wszystkich żołnierzy upchnęli do bydlęcych wagonów.
Wtedy do niego dotarło, że w każdej chwili i on może stracić życie. Nie mógł się z tym pogodzić, łzy same napływały mu do oczu. Chciał żyć , był przecież młody i zdrowy, jeszcze tyle było przed nim. Gorączkowo myślał, co zrobić, żeby ocaleć. Myślał i skrobał oraz obłupywał deski w ściance wagonu. Pociąg pędził, a on słuchał jak rytmiczny stukot kół dodawał mu sił i tak mocno dłubał i skrobał, że wyrwał dwie deski ze ścianki wagonu, prześlizgnął się i skoczył z pędzącego pociągu na nasyp. Nie widział czy ktoś jeszcze za nim skoczył, czy zrobił to tylko on sam.
W pobliżu torów kolejowych na polu, zauważył ludzi zbierających ziemniaki. Oni go również zauważyli. Byli przerażeni, ale mu pomogli. Okryli go workami, a gdy pociąg odjechał, nakarmili chlebem, dali mu długi kij i kosz na plecy oraz parę kromek chleba i kartofli.
I tak po tygodniu z okolic Bydgoszczy wrócił pieszo lasami do Nowego.
Babcia nie wiedziała, co się z nim działo, nie miała o nim wcześniej żadnych wiadomości. Gdy go ujrzała, nie mogła go poznać, ale radość była ogromna.
Stanisław nikomu, oprócz rodziny, nie mówił, że uciekł z transportu i co przeżył. Ale długo nie cieszył się swoją rodziną i wolnością, musiał zgłosić się do magistratu. Tam czekało na niego powołanie do wojska.
Na dworcu kolejowym w Nowem wujek Stasiu oraz jego najlepsi przyjaciele: Alfons Janeczek, bracia Domachowscy i jeszcze kilku innych kolegów, razem osiem osób, przy pożegnaniu zaczęli śpiewać „Serdeczna Matko”. Miejscowe Niemki doniosły na nich do żandarmów, że śpiewali pieśń „Boże coś Polskę”, która ma tę samą melodię. To wystarczyło, aby zostali zaraz aresztowani, osądzeni i osadzeni w berlińskim więzieniu „Moabit”. Spędził Stanisław tam rok i dwa miesiące. Na początku przez czternaście dni przebywał w celi jednoosobowej. Dostawał do jedzenia ziemniaki, chleb i wodę. Strasznie schudł, zmizerniał.
Listy od rodziny musiały być pisane po niemiecku i były cenzurowane. Nie umiał ich przeczytać, bo nie znał języka. Nienawidził okupanta i nigdy nie nauczył się języka wroga. Podczas odwiedzin przekazywał znajomej listy do domu pisane po polsku. Pisał w nich, że bardzo tęskni, że nie wie, czy długo tam wytrzyma, czy wróci i co z nim będzie.
W czasie nalotów musiał zostać w celi, podczas gdy Niemcy chowali się w schronach.
Nic nie wiedział o przyjaciołach, z którymi został aresztowany. Zmuszony do podpisania trzeciej grupy wrócił na dwa tygodnie na „urlop” do Polski. Babcia była szczęśliwa, bo choć wychudzony i słaby, żył.


Stanisław Chyrek


Po tym okresie zabrali go na front do piechoty , na pierwszą linię, do Włoch. Mówił babci, że jak tylko będzie okazja, to ucieknie na drugą stronę, do aliantów, do Polskiego Wojska.
Z frontu pisał listy do domu i cieszył się z każdego, jaki otrzymał od bliskich. Ta korespondencja jakby przybliżała go do domu, do najbliższych, do matki, którą kochał nad życie…
Dnia 10 września 1944 roku napisał do domu list, w którym opisuje jak niewiele brakowało, by zginął…
/… Moi Kochani! Ten list piszę już z rowów. Dziś jakby miała być niedziela, ale to, to wszystko jedno, be zmian, tylko strzelanina bez przerwy, nie wie się, czy jeszcze wyjdzie się cało z tego wszystkiego. Wczoraj w południe to miałem nadzwyczajne szczęście, pocisk artyleryjski tam gdzie leżałem w rowie, uderzył pół metra przed rów. Dostałem w głowę w „sztaldelm” (dop. autora: z niemieckiego stahlhelm- rodzaj stalowego hełmu wojskowego) , ale nie przebiło, bo cała siła poszła w ziemię, i w „sztaldelm”. Straciłem, nie wiem na jak długo, przytomność i byłem cały przywalony ziemią. Dopiero po potwornym ogniu znaleźli mnie i wyciągnęli z rowu. Wczoraj to cały dzień byłem głuchy i szumiało w głowie. Dziś już jest wszystko dobrze. Tak, to był naprawdę ciężki dzień, całą nadziej ę tylko w Bogu pokładam, żeby z tego szczęśliwie wyjść. Żegnam was, do szczęśliwego zobaczenia się. Stach…/
Zawsze kończył list, pisząc: Do zobaczenia, do widzenia, zostańcie z Bogiem… Tym razem napisał inaczej, i to był jego ostatni list, dwa dni później poległ pod Rimini w niewyjaśnionych okolicznościach. Chciał uciec do aliantów, widocznie Bóg miał inne plany. Nie doczekał wolnej Polski, którą tak bardzo kochał…

Oddał Bogu – ducha
Ziemi włoskiej – ciało
A serce – zostawił w Polsce…

Babcia Marta straciła drugiego ukochanego syna. Kiedy do domu przyszła wiadomość od Niemców o tym, że zginął, w domu była straszna rozpacz, płakała cała rodzina. Wszyscy poszli do kościoła i długo się modlili.
Ciocia Zosia, która była przymusowo zaciągnięta przez Niemców do kopania rowów w Warlubiu, po otrzymaniu wiadomości o śmierci brata, została zwolniona z tych prac.
Babcia nie mogła pogodzić się z utratą kolejnego syna, wraz z resztą rodziny miała cichą nadzieję, że jednak żyje, że wróci, jak tylko skończy się wojna. Po wojnie poszukiwała go przez Czerwony Krzyż. Niestety, poszukiwania nie przyniosły niczego dobrego.
Po Stanisławie pozostały tylko pamiątki: zdjęcia, listy z Moabitu i z frontu, kalendarz, w którym skreślał dni oraz mapki, które rysował w więzieniu.


Skreślane kolejne dni w Moabicie



Mapka włoskich gór rysowana przez Stanisława na froncie


Wacia, jego dziewczyna, kiedy przestały przychodzić listy, jeszcze długo do niego pisała. Niestety, tych ostatnich listów Stanisław już nie przeczytał, a ona o śmierci ukochanego na froncie dowiedziała się długo po wojnie.


Powojenne poszukiwania Stanisława


Łucja, w kwietniu 1940 r. została przymusowo wywieziona na roboty do Malborka. Wraz z koleżanką, Joanną Wenglikowską, pracowała w polu u niemieckiego gospodarza, bauera Wahmana.
Bauer Wahman był w miarę spokojnym Niemcem, nie poganiał, dawał jeść na czas, porozmawiał, ale ciągle trzeba było być na polu i pracować.


Łucja Chyrkówna w 1936r.


Ostatniego dnia października, ku wielkiej radości babci Marty Łucja wróciła do domu, do Nowego. Jej narzeczony Wacław nadal pracował w sklepie i restauracji pana Śliwińskiego, ale cały sklep w listopadzie 1939 roku przejął niemiecki okupant i nowym właścicielem został Niemiec, Perdelwitz.

28 czerwca 1942 Łucja i Wacław pobrali się.


Ślub moich rodziców w 1942r druhnami było rodzeństwo Zacharek


W grudniu tego roku Niemcy zaczęli realizować swoją zbrodniczą politykę, także w stosunku do mieszkańców Nowego. Branie do Wehrmachtu było okrutne, represje jeszcze gorsze . Wcieleni Polacy służyli lepiej lub gorzej a czasami wcale. Sercem i duchem zawsze byli i pozostali Polakami. Dowódcy oddziału Wehrmachtu, do których trafiali polscy obywatele, nauczeni doświadczeniem dobrze wiedzieli, że większość Polaków nie ma zapału ani ochoty umrzeć za nich i podczas walk na froncie zdezerteruje przy pierwszej lepszej okazji. Często wyznaczali „opiekunów” i zbiorową odpowiedzialność całego oddziału. Dezercja z niemieckich oddziałów była więc bardzo trudna, wręcz niemożliwa. Perdelwitz zmusił cały personel sklepu do podpisania trzeciej grupy. Groził wywózką i obozem koncentracyjnym. Niemcy przygotowali to wszystko wyjątkowo perfidnie i podstępnie. „Niby” bez przymusu, ale z bardziej zakamuflowaną groźbą i sankcjami. Chcąc ocalić rodziny i w Nowem dużo Polaków złożyło wnioski. Termin był krótki, nie było kogo się poradzić, wszyscy unikali rozmowy o „tym”. Krążyły wieści o wywózkach i aresztowaniach niepokornych (jak się później okazało i do Grupy i do Warlubia oraz do Grudziądza.) Właściciel sklepu Perdelwitz powiedział, że liczy na nich , bo w innym przypadku cała rodzina także będzie wywieziona do obozu w Stutthofie lub Potulicach. Mama była wtedy w ciąży

Kiedy tata wyjechał, mama została z babcią.
Zabrali go do zmotoryzowanej ciężkiej artylerii, która stała w Nancy we Francji. Po ośmiu miesiącach stwierdzili, że się tam nie nadaje, bo opornie szła mu nauka języka niemieckiego. Przesunęli więc go do piechoty, do Włoch na „linię Gustawa.”

Powoli w głowie rodził mu się plan ucieczki…

Pewnej nocy, krótko przed Wigilią 21 grudnia 1943 roku, wysunięty na przednią wartę, po cichu uciekł z niej, wraz z całym wyposażeniem bojowym. Uciekał jak najdalej, było ciemno i chłodno. Widział hitlerowskie fortyfikacje, doborowe oddziały strzelców górskich, bunkry, moździerze i broń maszynową w naturalnych skałach, pola minowe, zasieki ,kable i druty oraz prostopadłe prawie ściany górskiego masywu. Gdy uciekał, wyrywał guziki, pagony , naszywki i wszystko to, co przypominało Niemca.

Po bardzo długiej ucieczce zauważył w miejscowości Monte Castellano wartę, jak się okazało, Francuzów. Znajdował się tam sztab wojskowy francuski i dalej amerykański. Dwóch francuskich żołnierzy spało opartych o ścianę. Ojciec lekko trącił jednego w łokieć, ten się zerwał i spojrzał jak wryty. Ojciec podniósł ręce do góry i ciągle powtarzał, że jest „Polacco” i chce do sztabu. Francuzi chwycili za karabiny i chcieli strzelać. Ojciec wołał „Polacco , Polacco! …Nie mogli uwierzyć, że udało mu się uciec i przeżyć to piekło tam w górach.
Francuzi zaprowadzili go do Amerykanów, gdzie także był sztab wojskowy Polaków z gen. Kusiem. Nie uwierzyli, że to Polak i generał kazał zaśpiewać trzy zwrotki hymnu polskiego. Tata stanął na baczność i prawą rękę trzymając na sercu, zaśpiewał hymn. Gdy usłyszał to gen. Kuś, bardzo się ucieszył, a tata miał łzy w oczach, że jest już u swoich i złożył relację z położenia wojsk niemieckich. Amerykanie i Polacy rozłożyli mapy, pokazał im pozycje, bunkry, warty niemieckie. Na drugi dzień Niemcy dostali się pod silny ostrzał artyleryjski, ich straty były ogromne.

Po krótkiej niewoli amerykańskiej, zgłosił się jako ochotnik do Polskich Sił Zbrojnych i 25 kwietnia 1944 roku został przydzielony do 5 Wileńskiego Pułku Artylerii Lekkiej III dywizjonu jako zwiadowca.

Pomorzanie, którzy zostali przymusowo wcieleni do Wehrmachtu i uciekli do jednej z armii zaprzyjaźnionych, byli wcielani do oddziałów polskich i wysyłani na front , szczególnie zachodni. Po wykryciu i schwytaniu przez Niemców byli natychmiast rozstrzeliwani za dezercję, a ich rodziny likwidowane. Ojciec, by uchronić rodzinę w razie wpadki, zmienił nazwisko i imię na „Paweł Chrząszcz”.
Po jego ucieczce od Niemców, przeczytano rozkaz z kompani, z której uciekł, że został wydany na niego wyrok śmierci przez rozstrzelanie, a rodzinie groziło aresztowanie i obóz koncentracyjny w Stutthofie lub Potulicach. Był poszukiwany…

Znajoma babci, pani Stanisława, która pracowała na poczcie przy odbiorze przesyłek, przechwyciła przesyłkę z Włoch zaadresowaną na niemiecką komendę. Przeczytała i opowiedziała babci, że tata uciekł z warty, że żyje i jest na niego wydany wyrok śmierci. Ostrzegła też babcię i mamę, że będą miały rewizję i jak najszybciej mają spalić wszystkie zdjęcia taty, bo będą ich szukać. Mają chodzić smutne i przygaszone, bo będą obserwowane.
Mama z babcią Martą zrobiły tak, jak im poradziła pani Stanisława.

Niemcy przyszli w nocy, poprzewracali wszystko, szukali za obrazami, rozpruli pierzyny i poduszki , szukali w garnkach, w szopie, nawet podszewki w płaszczach porozrywali. Zdemolowali ze złości całe babcine mieszkanie, szukali jakiegokolwiek zdjęcia, ale nic nie znaleźli, bo mama z bólem serca, nawet ślubne fotografie spaliła z babcią w piecu. Mama miała spakowaną torbę i czekała na aresztowanie….
Zakazali zamykać drzwi na noc i co drugą noc była rewizja. Mama chodziła smutna, a w duchu szczęśliwa, że jej mąż żyje i jest u aliantów.

Sąsiad Niemiec Dettlaff, kiedy dowiedział się od swoich rodaków o ucieczce Wacława , gdy spotkał babcię zmartwiony mówił, jak on mógł coś takiego zrobić. Babcia udawała zdziwioną i mówiła, że o niczym takim nic nie wie.
A ojciec z armią Andersa dalej zdobywał kolejne włoskie miasta: Anconę, Rimini, Predappio ( rodzinne miasto Mussoliniego), Bolonię… Wyzwoleni bolończycy byli szczęśliwi, tańcom i śpiewom na ulicach Bolonii nie było końca. Włoszki rzucały Polakom kwiaty pod nogi.

Tu w Bolonii zakończyły się działania wojenne mojego taty.
Po zakończonych walkach, tata pojechał do Rzymu, był na audiencji u papieża, zwiedził Mediolan. W Mediolanie na stacji benzynowej widział powieszonych za nogi, wcześniej rozstrzelanych, Mussoliniego wraz z kochanką.



Zbliżał się koniec wojny, wielu Niemców uciekało wtedy z całego Pomorza. Większość zdążyła uciec, ci, którym się to nie udało, byli wyłapywani przez ruskich żołnierzy.
Pani Bublitz, u której mieszkała babcia, była bardzo zamożną Niemką. Zanim uciekła z Nowego, zostawiła babci wszystko co miała. W koszach w piwnicy były obrazy, kryształy, biżuteria. Powiedziała, że jeżeli wróci to babcia jej to odda, jak nie wróci, to ma sobie zatrzymać. Mówiła, że jedzie do „Gotenhafen” [Gdynia] na statek Wilhelm Gustloff. Z ciężkim sercem wyjeżdżała z Nowego, pożegnała się z babcią , miała łzy w oczach. W statek uderzyła radziecka torpeda i statek zatonął. Tak prawdopodobnie zginęła pani Bublitz oraz Niemcy :Molzan, Dettlaff, Hildebrandowie.


Wilhelm Gustloff


W lutym 1945 roku, zanim rozpoczęły się walki o wyzwolenie Nowego, Niemcy wywozili mieszkańców z miasta. Kto mógł uciekał do znajomych, do rodziny, gdzie tylko się dało, by tylko nie dostać się do transportu. Babcia ukryła się z dziećmi u kuzynki na Kończycach.
W Nowem trwały walki, miasto było bombardowane. Przez kilka dni nad miasteczkiem unosił się ogień i chmury czarnego dymu , na ulicach było pełno trupów. Nowe płonęło. Jedna z bomb spadła na domek Niemki Bublitz w którym mieszkała babcia. Wybuchł pożar i wszystko poszło z dymem, Został tylko szkielet komina. Całe mieszkanie babci, dobytek i „skarby” pani Bublitz , warsztat Hildebranda oraz prezenty ślubne mojej mamy, wszystko się spaliło. Babcia najbardziej żałowała pięknych albumów, nic nie zostało. Koleżanka cioci Zosi , Helena Neuman, dała babci kawałek płótna – relikwię Andrzeja Boboli. Z tym było im lżej.

Najgorsi byli ruscy żołnierze. Po wkroczeniu do Nowego chodzili od domu do domu za dziewczynami i kobietami. Nie dość, że gwałcili i okradali, to jeszcze zabierali ludzi na wywózkę do Rosji.
Babcia dała każdemu z dzieci różaniec, ciocia Zosia cały czas miała go w kieszeni. Nigdy nic się nie stało.
Pewnego razu przyszli ruscy żołdacy do kuzynki babci. Dziewczyny pochowały się w piwnicy pod ziemniakami, ciocia Zosia nie zdążyła. Uciekła tyłem domu przez okno do ogrodu sąsiadów, państwa Lipkowskich. Przed ich domem stała sterta siana oparta o budynek. Chciała się tam schować, ale coś ją tknęło, by tam się nie kłaść i położyła się szybko na śniegu, pod krzakami agrestu.
Pamięta tylko, że bardzo się bała i było strasznie zimno. Chwilę później wpadło dwóch ruskich żołnierzy i bagnetami zaczęli kłuć tę stertę siana. Gdyby się tam schowała, to zadźgaliby ją bagnetami . Cioci Zosi nie zauważyli, leżała jeszcze długo sparaliżowana strachem, ale nic się jej nie stało.
Wszystko co się świeciło było dla nich złotem i zabierali. Kuzynce babci zabrali z ręki zegarek, mówili, że tylko pożyczają, ale już nie oddali.


Przepustka z 1945 roku wydana przez Rosjan dla stałych mieszkańców Nowego


5 marca 1945 roku ciocie i moja mama wpadły w ręce ruskich żołnierzy na ulicy. Zostały zaprowadzone na Nowy Świat do jednego z budynków. Było tam wiele kobiet i dziewczyn oraz mężczyzn z Nowego i okolic. Mama była przerażona i mówiła żołnierzom, że w domu zostało same małe dziecko. Nie chcieli wierzyć. Poszli tam jednak z moją mamą na Kończyce, zobaczyć czy to prawda.
Babcia Marta, jak tylko zobaczyła przez okno że mama idzie z ruskimi, to się schowała, zostawiając samą maleńką wnuczkę Terenię na podłodze. Gdy zobaczyli małe dziecko puścili mamę i w ten sposób mama ocalała przed wywózką.


Łucja z córeczką Terenią na Sądowej


Ciocia Helena i Mieczysława zostały zabrane z ulicy na przesłuchanie na Nowy Świat i w bydlęcych wagonach wywiezione na Ural. Razem z nimi były wywiezione koleżanki: p. Dulna, p. Derżewska, p.Gajdowska (najstarsza córka), syn państwa Borkowskich (jedynak). Było ich bardzo dużo, wróciło niewielu….


Helena i Mieczysława Chyrkówny w 1942r


Jechały w bydlęcych wagonach cały miesiąc przez stepy Kazachstanu i na północ pod Czelabińsk do Kopejska . Do jedzenia dostawały tylko suchy chleb i czarną kawę. Niesamowity mróz zabijał ludzi i robił selekcje.
Pierwsza zmarła koleżanka mojej cioci, pani Leman, nie wytrzymała trudów podróży. Jak przyjechały do Kopejska, to jeden oficer bardzo się dziwił, że przywieźli tu Polaków. Powiedział: „ Jak już jesteście, to musicie tu być”.
Było tam bardzo dużo Polaków, większość umierała z głodu, odmrożeń i zimna oraz na tyfus.
Moje ciocie w chwili aresztowania miały na rękach tzw. „mufki” i to była jedyna pamiątka z Polski. Bardzo im się przydały na Uralu, służyły im jako poduszki pod głowę.
Mieszkały w barakach, spały na pryczach bez przykrycia . Ciocia mówiła, że ogromne szczury chodziły im po nogach i podgryzały palce, ciągle musiały spać z podkurczonymi nogami. Wszy były duże i krwiożercze . Kobiety nie piły wody, bo była skażona. Kto pił wodę, po jakimś czasie umierał . Cały czas topiły więc sobie sople lodu.
Na początku pracowały przy barakach. Później ciocia Helena zachorowała na obustronne zapalenie płuc i zabrali ją do baraku sanitarnego. Tam dostała tyfus plamisty, załamała się całkowicie. Chudła w oczach i było jej już wszystko jedno. Ciocię Miecię zaprowadził jeden ruski żołnierz do dużego baraku, w którym była ogromna sterta mundurów i płaszczy polskich żołnierzy. Musiała z nich zrywać guziki, patki oraz różne naszywki.
W kieszeniach znajdowała listy Polaków. Czytała niektóre i płakała .Ciężko pracowały w polu.
Za tym barakiem z tyłu był jeszcze większy barak, a w nim leżały zamarzłe ciała nieżyjących Polaków, całe sterty. Gdy barak był pełen trupów, to kopali jeden wielki dół i tam wrzucali zmarłych. Dół był zasypywany wapnem i zrównany z ziemią. Później pasły się tam kozy i owce. Nie było śladu. Co jakiś czas, obok jednego dołu był kopany następny i tak bez końca.
Tak żyły na Uralu, w Kopejsku siedem miesięcy. Ciocia Helena była coraz bardziej chora. Prawie wszystkie jej koleżanki zmarły .Ciocia Miecia robiła wszystko, żeby siostra przeżyła, chociaż sama też była już w opłakanym stanie.
Pod koniec października 1945 roku, załadowali żyjących do wagonów i wysłali z powrotem do Polski. Ciocia Helena nie miała już siły już jechać, było jej już wszystko jedno. Była tak chora i słaba, że chciała tam zostać. Bała się, że umrze w czasie podróży i wyrzucą ją z wagonu gdzieś w stepie. Ciocia Miecia z koleżanką siłą wciągnęły ją do wagonu.
Dostały na drogę tylko suchy chleb, ale były szczęśliwe, że wracają do domu. Ciocia Miecia powiedziała: Jak przyjadę do domu, to najpierw wypiję wiadro wody i zjem wiadro ziemniaków. Marzyła o tym przez całe siedem miesięcy na Uralu.
Po miesiącu podróży w bydlęcych wagonach dotarły do Poznania. Stamtąd jeden wagon skierowano do Nowego.
Obydwie siostry wróciły do Nowego, już nie na Sądową, bo ich domu nie było, ale do mieszkania na Kolejowej, gdzie babcia znalazła schronienie podczas ich pobytu na Uralu. Wróciły w strasznym stanie: wychudzone, w łachmanach, słaniały się na nogach, były obydwie tak słabe i wychudzone, że trzymały się ściany. Ciocia Helena była bez włosów, z ciężkim tyfusem. Babcia nie mogła ich poznać, z pięknych, młodych i wesołych dziewczyn wróciły dwa ”żywe szkielety”, ale była szczęśliwa, że ich nie straciła. Babcia i ciocia Zosia zajęły się doprowadzeniem ich do porządku ,wykąpały i nakarmiły je. Łachmany spaliły w piecu. Babcia położyła córki do łóżek i tak je kurowała przeszło miesiąc aż doszły jako tako do zdrowia. Mówiły, że wiedzą, komu mają dziękować za powrót z Uralu. Wierzyły, że to relikwia Andrzeja Boboli ocaliła je przed śmiercią.

Ciocia Zosia jeszcze długo przeżywała ciężkie, wojenne czasy. Wspomina jak przez Niemców o swojsko brzmiących nazwiskach: Rutkowski i Piontkowski został pobity ksiądz Pruszak . Ksiądz Pruszak zawsze z pogrzebu zachodził do mojej babci, jak to mówił, na „bonową kawę”. Babcia w tym czasie obierała ziemniaki, bo to bywała zawsze pora obiadowa i jak zobaczyła księdza w progu pokoju, to szybko chowała obierki, a ksiądz się śmiał. Siadał na krzesełku i czekał aż babcia się pokręci, ponarzeka, wytrze ręce i zaparzy kawę… rozmowom nie było końca i tak zostawał często do obiadu. Wspominała też ciocia Zosia, jak w kolumnie ludzi , która szła na Grudziądz, mieszkańcy rozpoznali doktora Neumanna. Powiedzieli żołnierzom, że to tutejszy lekarz i uratowali mu w ten sposób życie. Doktor był wdzięczny mieszkańcom do końca swoich dni .Wspomina także Helena swoją koleżankę Paulinę Tyszewską i rodzinę Bruckich , którzy w tragiczny sposób zginęli na gilotynie , ścięci przez hitlerowców w Królewcu. Tylko dlatego że byli wspaniałymi Polakami.

Po wojnie Wacław nie mógł wrócić do ojczyzny, pozostającej pod sowiecką okupacją i rządzonej przez komunistów. Groziła mu zsyłka, więzienie lub śmierć. Miał wybór kraju, do którego mógł wyjechać z rodziną: Italia, Anglia, Kanada. Chciał do Kanady. Po Łucję i ich córeczkę miał przyjechać samochód i dwóch wojskowych wysłanych przez generała Kusia. Ale mama nawet słuchać nie chciała, bo myślała, że to prowokacja. Dała ojcu list, że zostaje w Polsce. Mówiła, że jak kocha, to wróci. Od tego czasu nie miała od niego wiadomości, nie wiedziała, czy żyje, czy nie, gdzie jest. Zaczęła go poszukiwać przez Czerwony Krzyż. Na początku kwietnia 1946 roku, otrzymała odpowiedź:

/…Polski Czerwony Krzyż przekazuje poniżej wiadomość od p. Wacława Drost.
„Jestem zdrów, powodzi mi się dobrze”
Z wyżej wymienionym może Pani korespondować za naszym pośrednictwem…/


W grudniu 1946 roku przewieziono go do Anglii. Po demobilizacji zgłosił się do kraju 21 kwietnia 1947r. i w dniu swoich urodzin przypłynął do Gdyni.


Łucja i Wacław w domu na ul. Komierowskiego


Polacy byli znani w pamięci Europy ze swej „ułańskiej fantazji”. II wojna światowa doświadczyła Polaków jak żaden inny naród. Wsławił się Polski żołnierz swym bohaterstwem w obronie kraju oraz na wszystkich niemal frontach tej wojny.
Za ucieczkę i odwagę oraz za walkę w Italii , za wyzwolenie Bolonii, Ankony, Rimini dostał mój tata medale:

1 . THE WAR MEDAL 1939/45
2. GWIAZDA ZA WOJNĘ 1939/45
3. GWIAZDA ITALII
4 . BRĄZOWY KRZYŻ ZASŁUGI Z MIECZAMI PO RAZ PIERWSZY.

Całą wojnę nosił ojciec na szyi brązowy szkaplerz, który dostał od swojej teściowej a mojej babci i przywiózł go z powrotem do Polski. W roku 1985 mama włożyła go ojcu do trumny na ostatnią drogę…


Takie tragiczne były przeżycia w czasie wojny mojej babci Marty i jej rodziny. Straciła dwóch ukochanych synów, córki były wywiezione do lagrów, dom spalony wraz z całym dobytkiem. Nie mogła się cieszyć z wyzwolenia, jeszcze długo na twarzy miała świeże ślady łez, a serce krwawiło.
To tylko cząstka wspomnień przekazanych mi przez rodziców i siostry mojej mamy. Helena, Maria i Mieczysława żyją do dziś, są prawdziwą skarbnicą wiedzy, szczególnie z okresu wojny.


Helena, Maria i Mieczysława


Kiedy piszę te ostatnie słowa, Zofia, która opowiedziała mi najwięcej, już nie żyje. Zmarła w lutym 2009 roku, w wieku 94 lat. Bardzo im wszystkim dziękuję.


Zofia przegląda archiwa Portalu Nowego



Miejsce spoczynku Zofii


Post scriptum

Bardzo długo miałam wewnętrzny opór przed opublikowaniem tak osobistych, rodzinnych i tragicznych wspomnień mojej rodziny. Nie byłam przygotowana na to, chociaż minęło już 70 lat i czas zatarł wspomnienia i łzy, chwile radosne i trudne . Dlatego chciałabym skierować wyrazy wdzięczności szczególnie do kilku osób, dzięki którym te wspomnienia ujrzały światło dzienne:

Ika, bardzo Ci dziękuję za okazaną mi pomoc przy pisaniu tych wspomnień. Bez Ciebie nie dałabym rady, poświęciłaś mi swój cenny czas, serce oraz zwykłą ludzką życzliwość i cierpliwość. Bardzo Ci dziękuję.

Kapa, dzięki Ci także za wszystko. Żeby nie Twoja mądrość, serce i życzliwość prawdopodobnie te wspomnienia schowałabym do szuflady. Zawdzięczam Ci bardzo wiele i za to ogromne dzięki.

Osobne podziękowanie chciałabym złożyć Ani i Mariuszowi. To oni mnie dopingowali i byli moimi pierwszymi ”krytykami literackimi” i oni doprowadzili do zamieszczenia tych wspomnień na portalu. Serdeczne dzięki także dla pana Lorkowskiego i jego żony, jestem im ogromnie wdzięczna za wszystko.

Wszystkim bardzo serdecznie dziękuję.

Bogumiła Zimna.

KONIEC.
Korekta Małgorzata Olszewska-Krupicz

Komentarze
#21 | spica dnia czerwiec 01 2011 22:17:18
Chciałam napisać że wczoraj zmarła moja ciocia Helena Chyrek - jedna z bohaterek tych wspomnień. Chociaż miała ciężką i tragiczną młodość , to przeżyła piękny wiek 95 lat....żegnaj ciocia...spica...
#22 | domino1583 dnia czerwiec 02 2011 20:53:29
Bogusia wielka szkoda,Twoja ciocia Helena,była wspaniałą kobietą i dzięki tobie,pamięć o niej nie zaginie,od dawna już jest w naszych sercach,jak pisałaś,była do tańca i do różańca i taką ją zapamiętamy.
#23 | tadeusz dnia styczeń 10 2012 20:42:43
Bardzo wzruszające wspomnienia, przeczytałem je jednym tchem. Dużo zdjęć i dokumentów, wspaniałe pamiątki.
Te wspomnienia polecili mi krewni ,za co im dziękuję i Pani , Pani Bogumiło za ich spisanie i podzielenie się nimi z innymi.
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
Oceny
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony

Zaloguj się, żeby móc zagłosować.

Brak ocen. Może czas dodać swoją?
Logowanie
Nazwa użytkownika

Hasło



Nie możesz się zalogować lub nie masz konta?
Skontaktuj się z administratorem portalu - admin@miasto-nowe.com
Losowa Fotka
Ostatnie komentarze
News
Dziękuję i wzajemnie ż...
Wzajemnie Arku. Tym sz...
12 października ukaże ...
Dziesięć lat... Aż tru...
Tak jak pisze kapa - z...
Artykuły
Uzypełnienie, [url]htt...
ciekawy materiał dotyc...
[img]https://bi.im-g.p...
58Wiktoria prosze: [ur...
Arek, masz jakiś link ...
Informacja do 58Wiktor...
Dodatkowa informacja d...
Bies, masz może zdjęci...
Tak, została część bud...
Super, dziękuję. Coś n...
Fotogaleria
Poniżej link do wspomn...
Wystawa została zorgan...
Dzieki za kolejne info...
Na wystawie w zamku je...
Obecnie to juz history...
Dziękuję za informację.
Kapa daj namiar mniej ...
Nawet tyle nie zostało...
Piękne czasy, piękne m...
Portal ma się dobrze, ...
[i]Kurier Bydgoski 03-...
Kolejna publikacja z n...
[i]"Zakłada się park m...
Musi byc to gdzies udo...
Ciekawe ile osób otrzy...
Ile drzew rosło w tamt...
Ciekawy i rzetelny art...
R.I.P. (*) (*) (*)
Piękny motocykl : [url...
chyba tak ;)
Ostatnie artykuły
· Przyjaciel 1900 - 1901
· Fragmenty książki El...
· Przyjaciel 1899
· Przyjaciel 1897 - 1898
· Przyjaciel 1896
Ostatnio na forum
Najnowsze tematy
· Artykul "Utracona pr...
· Co z tym Neuenburgie...
· Rodzina Stasiewskich
· Wszelkie info o lini...
· Młynarz z Nowego Fra...
Najciekawsze tematy
Brak tematów na forum
Ostatnio dodane zdjęcia

Nadanie imienia sali...

...a swego nie znacie.

Stary cmentarz

Bar Sambor

Po schodach w górę i...

Blacharz i Mistrz de...

Katastrofa samochodo...

Nowe - ośrodek przem...

Targi Meblowe w Nowe...

Otwarcie Targów Mebl...

W królestwie stolarz...

Organizatorzy Targów...

Targi Meblowe w Nowem

Katastrofa samochodo...

Z uroczystości 3- ma...

W Persie 30 XI 2019

Bzowo Restauracja M....

Planty zimą

Piękna niedziela w N...

Piękna uroczystość n...

W przyszłym roku tar...

W pomorskiej stolicy...

Królewstwo meblarzy ...

Jubileusz zasłużoneg...

Cenny zabytek histor...

Grupa członków Stron...

Sambor I gdański

Z WĘDRÓWEK PO POMORZ...

Wycieczka parowcem C...

Niespodzianka
Wygenerowano w sekund: 0.40 - 28 zapytań MySQL 16,001,349 unikalnych wizyt