Zdawałoby się, że z perspektywy czasu łatwiej jest spojrzeć wstecz. To nie prawda. Okolice mojego urodzenia z pozoru nie różniły się od innych. Życie biegło tam własnym , niczym nie zakłócanym rytmem. Czas odmierzały święta i prace w polu.
Dorastając głęboko pośród zielonych dywanów malowanych bujnym kwieciem, oraz pól falujących dojrzewającym świeżym chlebem, nie znałam innej ziemi. To była na wskroś moja własna ojczyzna.
Na cudzej ziemi , ale moja. Krajobrazy były tu proste, ale piękne. W oderwaniu od oddechu cywilizacji żyły tysiące ludzi. Nawet nie było złe te życie. Był dach nad głową i wszystko, czego było potrzeba do przetrwania. Była praca- podstawa bytu. Takich gospodarstw było wiele rozsianych po całej Polsce. Położone w sąsiedztwie chłopskich , zorganizowane w najdrobniejszych szczegółach były niezwykle dochodowe i dawały chleb ludziom bez własności. Jeśli ktoś się tutaj urodził , zwykle powielał los swoich ojców. Od maleńkości uczony szacunku do pracy wiedział doskonale, gdzie jest jego miejsce.
Moje miejsce na ziemi było właśnie jednym z takich gospodarstw. Tutaj przyszłam na świat i nie wielkie miałam szanse na to, by tu nie umrzeć. Ziemia jednak była tu wyjątkowo wdzięczna. Widywałam nieraz jak ojciec chwytał ją w dłonie i tulił niczym największą świętość do twarzy. Nie wiele wtedy rozumiałam, ale docierało do mnie to, że te grudy czarnej są dla niego czymś niewiarygodnie ważnym. Nie ważne dla niego było prawo własności. Niezaprzeczalnie, ta ziemia była nasza, a jednak obca. Prawie własne niebo zawsze wisiało nad głowami pracujących w polu. Tam wszystko nasze, a nie nasze było. Wtedy tego nie rozumiałam.
W pewnym momencie zaczęło mnie to jednak zastanawiać, zaczęłam zauważać różnice pomiędzy gospodarstwem rolnym jakie mieli moi dziadkowie, a gospodarstwem w którym dorastałam. Nikt nigdy nie udzielił mi odpowiedzi na pytania, które wówczas zadawałam. Sama musiałam je odnaleźć.